Zrobiłam to. Przeprowadziłam eksperyment sprzedażowy od zera. W ciągu tygodnia wdrożyłam cały plan. Bez uprzedniego doświadczenia, bez faktycznej wiedzy. Wydawać by się mogło, że rzuciłam się na Igrzyska Śmierci jako niepełnosprawny trybut. I trochę jest to prawda. Jednak mimo swojej niepełnosprawności sprzedażowej mój plan ISTNIAŁ. Czasem z dziurami i nieporadny, ale tlił się. I w ciągu tygodnia robiłam wszystko, żeby się spełnił. A poprzeczka była wysoko.
Opowiem o swojej pierwszej w życiu akcji sprzedażowej. Jak to wygląda z punktu widzenia kompletnego laika. Omówię wszystkie kroki po kolei, powiem o kosztach, zakupach, przeszkodach i moich błędach. Czy sprzedaż własnego produktu faktycznie się opłaca? Od czego zacząć?
Wszystko zaczęło się do e-booka PSC
Posłuchajcie, jak to się zaczęło. Kupiłam e-booka Pani Swojego Czasu pt. “Promocja i sprzedaż w biznesie online“. Czytałam, czytałam… I pomyślałam sobie, że wszystko jest super – rady trafne, podejście “full wypas”, o którym wcześniej aż tak nie myślałam. Ale co mi to da, skoro ja to tylko… czytam? Przecież nie po to to kupiłam, żeby czytać i mruczeć “tak, to faktycznie mądre”, poprawić okulary, wypić łyk herbatki, po czym włączyć serial. Skąd mam wiedzieć, na ile e-bookowe rady są skuteczne?
Czy rady zawarte w e-booku będą wystarczająco dobre dla kogoś, kto nie ogarnia w ogóle SEO ani reklam na Facebooku? Zobaczymy, jak bardzo mogą popchnąć taką osobę do sprzedażowego sukcesu. Oczywiście nie pokładałam większych nadziei i w przypadku porażki z pewnością nie byłaby to wina książki. Cały ten pomysł wydał mi się jednak ekscytujący. Szczególnie, że tak się złożyło, że akurat miałam coś do sprzedania…
Po dawce podcastów Oli Budzyńskiej, czyli wspomnianej już Pani Swojego Czasu, ruszyłam z kopyta jak nowo narodzone źrebię. Pełne nadziei, które ledwo stawia pierwsze kroki wśród koni galopujących na torze. Najciekawsze jest to, że z pełną świadomością popełniłam jeden ważny błąd, o którym PSC mówiła, żeby nigdy – przenigdy go nie popełniać. Niestety, zmuszona byłam to zrobić. Jaki to był błąd? I jakie były jego konsekwencje? Opowiem o tym za chwilę.
Co chciałam sprzedać?
Produktem, który chciałam sprzedawać był wiszący na spiralce Kalendarz 2020 z moimi autorskimi rysunkami polskich miast. W nie wpleciona jest historia miłosna. Kalendarz posiada okienka, w które można wpisywać różne rzeczy – organizować dzień, posty lub jedzenie na cały tydzień.
W e-booku było napisane, że trzeba mieć stronę sprzedażową. Więc ją założyłam. Oto ona:
Na to akurat bym nie wpadła. Zawsze wydawały mi się te strony bezsensowne – takie zapychacze w sieci. Przerost formy nad treścią, rozumiecie. Ale ta okazała się skuteczna, bo faktycznie wiele osób zapisało się dzięki niej na newslettera.
Temat kalendarza i jak się wkopałam…
Tematyka wybrana była wcześniej przez moich widzów na instagramowym story, więc zaufałam ludziom i zabrałam się do rysowania. Temat inspirujących kobiet nie przeszedł dlatego, że nie byłam pewna, czy mogę zawierać ich wizerunek w kalendarzu.
No, i przyznam szczerze, że trochę wkopałam się w tematykę kalendarza. Rysunki okazały się bardzo pracochłonne. Nie dość, że trzeba było narysować kilka budynków miasta, to jeszcze całe pozy dwóch, a czasem trzech postaci (w tamtym roku stworzyłam darmowy kalendarz z portretami blogerek) . Pojedynczy rysunek zajmował mi od 4 do 6 godzin. Z tegoż powodu rysowanie szło mi topornie, gdyż straciłam zapał w okolicy trzeciego rysunku. Pierwsze dwa zrobiłam pod koniec września. Miałam systematycznie rysować je w październiku, ale niestety nie udało się (w tym samym czasie pisałam pracę inżynierską).
Kalendarz tworzony przez… wszystkich
W listopadzie musiałam ostro przyspieszyć, bo chciałam, żeby kalendarz wyszedł na mikołajki. Niestety, kalendarz to produkt z datą ważności, więc trudno sprzedawałby się w czerwcu. Stąd podjęłam decyzję o tym, aby na bieżąco informować o tym, jak idą mi prace. Siłą rzeczy zrealizowałam jeden z punktów e-bookowych o wspólnym tworzeniu produktu. Miało to swoje plusy – ludzie informowali mnie o tym, że chcą krateczki, to dorabiałam krateczki. Mówili o tym, jakie miasta chcieliby zobaczyć w kalendarzu i starali się przeforsować swoje miejsce zamieszkania. Zrozumiałe. W ten sposób między instagramem a tabletem powstawał kalendarz udoskonalany przez wszystkich.
I tak na przykład mój chłopak wymyślił dwuznaczny tytuł kalendarza “Zakochani w Polsce”. Ola podsunęła pomysł, żeby jednak zrezygnować z formatu A4 na A3. W ogóle nie przyszło mi to do głowy, a okazało się strzałem w 10! Adrian mówił, żeby zmniejszyć przezroczystość akwarelowych mazi, a inny kolega poprawił mi wszystkie błędy na stronie sprzedażowej kalendarza. Na Facebooku wymyślaliście scenę do ostatniej sceny, gdy zabrakło mi już weny (a rzadko się to zdarza). Uwzględniłam też zaproponowane przez Was na Instagramie ostatnie miasto. I tak powstała Bielsko-Biała, na której chłopak chce wręczyć dziewczynie kwiatka, ale jakoś nie ma odwagi. Zaczynanie znajomości od wręczania kwiatków to karkołomna sprawa. Dobrze, że zdał sobie z tego sprawę przy tej Żabiej Kamieniczce.
Ten świadomy błąd i adrenalina
Jak się domyślacie, niewybaczalnym błędem było złączenie czasu tworzenia i promocji produktu. To był koniec listopada. Wiedziałam, że muszę skończyć kalendarz, a zarazem to był ostatni moment, kiedy mogłam go wypromować.
Tworzyłam grafiki do postów na Facebooku, jednocześnie kończąc ostatnie rysunki. Szukałam drukarni i jeździłam po hurtowniach opakowań, w tym samym czasie odsyłając do strony sprzedażowej. Produkt nie był gotowy, a ludzie zapisywali się już na listę zainteresowanych kupnem kalendarza. W rezultacie siedziałam po 8-10 godzin dziennie przed komputerem. Wstawałam rano, kończyłam wieczorem.
Na harmonogramowanie postów nie było czasu, ale pamiętałam, aby mieć jakąkolwiek strategię. Nie zapisywałam sobie, kiedy mam opublikować i gdzie jaki post, jak radziła PSC, choć uważam, że to ogólnie dobre podejście. W tej ekstremalnej gonitwie (przeplatanej przez pracę inżynierską, której termin oddania kończył się 8 grudnia, przypomnijmy) “notowałam” wszystko w głowie. Była to przemyśliwana przed zaśnięciem strategia, która raczej przypominała strzelanie do celu w biegu z dwiema sekundami na zastanowienie. Dobrze, że te dwie sekundy jednak były.
Tak intensywnie było przez 3 dni, kiedy kończyłam ostatnie rysunki miast i składałam kalendarzowe kartki w InDesignie. To, że nie wykitowałam zawdzięczam ogromnej ekscytacji, której wówczas doświadczałam. Nie pozwalała mi ona łatwo zasnąć. Teraz myślę sobie, że może to nie była ekscytacja, ale adrenalina :D.
Kiedyś przeczytałam, że stres łatwiej zmienić w ekscytację niż spokój. Widocznie muszą mieć ze sobą dużo wspólnego.
Czego musiałam się nauczyć na szybko?
Całe szczęście, że studiuję informatykę. Dzięki temu nowe wyzwania takie jak założenie Newslettera czy Landing Page’u mnie nie przerażały. Newsletter założyłam na Mailchimpie w jeden wieczór (w podobnym czasie uczyniła to zresztą Pani Swojego Czasu). W kilka dni dołączyło około 50 osób, więc byłam bardzo zadowolona, bo myślałam, że będzie to 15-20 osóbek. Przy zapisie osoby otrzymywały fajny gratis – Plakat Flamingi Kingi.
Czasem zdarzyły mi się faile i nie ogarnęłam, że część maili nie wysyła się automatycznie. Nie jestem do dzisiaj pewna, czy kilka osób nie dostało podobnego maila pod rząd albo takiego, który nie miał już sensu, bo przecież sprzedaż się skończyła. Na szczęście umiem sobie wybaczać takie błędy, a nikt, póki co, nie wypisał się z newslettera. Jestem dobrej myśli.
Starciem ze smokiem okazała się praca w Adobe InDesignie. Nie znałam tego programu, a drukarnia oczekiwała spadów, marginesów i wszystkich tych dziwactw potrzebnych drukarce. W jeden dzień musiałam złożyć cały kalendarz w nowym środowisku. Po tym starciu zaprzyjaźniliśmy się z InDesignem.
Szczęśliwym trafem złożyło się tak, że moja uczelnia organizowała darmowy wykład-szkolenie z marketingu. Udałam się na niego już podczas trwania sprzedaży, aby jeszcze bardziej zintensyfikować mój eksperyment. To wyostrzyło mi wzrok. Zdałam sobie sprawę, jak dużo nie umiem.
Czyli jak uparłam się na A3 i nie mogłam znaleźć opakowania
Wbrew pozorom solidnych, kartonowych opakowań A3 jest niezwykle mało. Firmy oferują mnóstwo opakowań dla formatu A4, a do A3 znalazłam tylko dwie firmy w moim mieście. Wcześniej dzwoniłam do Warszawy i jakiś hurtowni w małych miastach, które mogłyby wysłać opakowania, ale nie było to proste, bo nakłady zaczynały się od 100 sztuk lub więcej albo mieli jakieś semi-rozwiązania.
W pewnym momencie wahałam się, czy nie wrócić do formatu A4, bo opakowania są tańsze, łatwiejsze w transporcie i w zdobyciu. Ale ostatecznie uprałam się – chciałam, żeby mój produkt był idealny.
Znowu miałam szczęście. Koło mojego domu znalazłam hurtownię opakowań! Firma miała takie sobie opinie na Googlu. Jakże to było mylne! Wystawiłabym im 6/5 gwiazdek, gdybym mogła! Pani Dyrektor porozmawiała ze mną przez telefon. Zainteresowała się tym, co robię i zaczęła szukać rozwiązania. Zaproponowała, żebym przyjechała i wspólnie coś wymyślimy. Miała, co prawda koperty A3, ale nie były one utwardzone. Zawołała jakiegoś grafika, który zastanawiał się z nami, co zrobić, by je utwardzić. Polecali również inne firmy w pobliżu, które miałyby jakieś gąbki i opakowania. W końcu wpadli na podwójne tekturki wkładane do koperty. Mieli całkiem zawalony tydzień i zlecenia na duże nakłady dla jakiś firm. A mimo to, za groszowe sprawy, Pani Dyrektor obiecała przygotować koperty do piątku (we wtorek miała zacząć się już sprzedaż) – czyli w kilka dni. Miałam szczęście!
Z drukarnią było inaczej. Najpierw znalazłam jedną, do której się pofatygowałam. Panował tam dziwnie gęsty klimat. Niby wszystko było w porządku, ale Panie trochę zdziwiły się, że przyszłam i zawracam im głowę. Później znalazłam inną – szybszy czas wykonania, lepsza cena i fajny kontakt przez telefon.
Cisza przed burzą
Cover photo
Nadszedł czas promocji i informowania o zbliżającej się sprzedaży. Zgodnie z zaleceniami PSC, zmieniłam cover photo na Facebooku. Nie wiem, czemu wcześniej myślałam, że powinno być ono niezmienne. W ogóle zbyt bardzo traktowałam media społecznościowe jako statyczne strony. A to właśnie dynamika zmian sprawia, że strona żyje, a nie stałe, lecz przepiękne zdjęcie, które ginie w milionach postów dodawanych co sekundę. To uświadomił mi e-book, który wyrzucił mnie poza strefę komfortu.
Gdy Twoje posty giną w otchłani internetu
Ta cisza przed burzą to bardzo umowne określenie. W moim odczuciu trąbiłam jak trąby Jerycha na prawo i lewo o zbliżającej się sprzedaży. Faktycznie, tak jak pisałam Ola Budzyńska, miałam wrażenie, że jestem wszędzie i cały czas mówię tylko o jednym. Ale pisała coś jeszcze – żeby trąbić dalej, bo większość ludzi i tak nie usłyszy. Posty giną w otchłani internetu. I faktycznie, osoby pisały później do mnie, że przegapiły przedsprzedaż i czy będzie jeszcze możliwość kupna kalendarza.
Jak oszacować, ile osób kupi?
Wiedziałam, że liczba oglądających Story zupełnie nie przekłada się na ludzi zainteresowanych kupnem, czyli potencjalnych klientów. W apogeum story obejrzało 700 osób, średnio było to jednak 300-500 osób. Reagowało może ze 100. W tym, zainteresowanych kalendarzem było pewnie z 40 procent. A tych, co chcieli kupić pewnie z 20. Tych co naprawdę by kupili byłoby więc 15, więc taką liczbę kalendarzy sobie wyliczyłam. Nie pomyliłam się za bardzo. Procentowo to tak się przekłada, ku zdziwieniu większości. Kupuje kilka procent Twoich odbiorców – część zapomni, część się rozmyśli. Jeszcze inni uważają, że produkt jest piękny, ale go nie potrzebują lub mają już coś podobnego. Na pewno nie będą to wszystkie osoby, które piszą, że produkt jest śliczny. Zakładając tak, grubo się można przeliczyć. Też uważam, że jedwabne pościele lub motyle są piękne, co nie znaczy, że chcę je posiadać.
Co zajmuje czas, a nie weźmiesz tego początkowo pod uwagę?
Wstawianie postów informacyjnych było dla mnie najbardziej pracochłonne i mało satysfakcjonujące. Musiałam w każdym medium społecznościowym zawrzeć podobne informacje, ale napisane inaczej. Do tego stworzyć ładną grafikę. Porobić zdjęcia. Obrobić je. Zrobić newsletter dla osób, które chcą kupić kalendarz. Czas poświęcony na te grafiki zaskoczył mnie swoją długością. Nawet lubię to robić, ale po godzinach przed komputerem i świadomości, że wiele osób nie widzi nawet postów, które wstawiałam, miałam nieco dosyć.
Gdy tak sobie mijał czas żonglowania postami i kalendarzem, zbliżałam się nieuchronnie do dnia sprzedaży. Co się wtedy stanie? Czy ktokolwiek kupi mój produkt? Na ogarnianie sklepu internetowego nie było czasu, ale liczyłam się z tym od początku. Czy taka mailowa forma sprzedaży przypadnie ludziom do gustu?
Nadeszła godzina sprzedaży
Od początku wiedziałam, że sprzedaż musi być ograniczona na dwóch frontach. Czasowo, gdyż jest to ważna zasada sprzedażowa. Ale i nakładem, gdyż obowiązywały mnie limity miesięczne. Mogłam więc sprzedać tylko 15 sztuk. Jak dobrze, że ta liczba pokrywała się z moim wcześniejszym oszacowaniem. Może się to wydawać mało, bo jesteśmy przyzwyczajeni do wysokonakładowych produktów wielkich firm, które mają modele biznesowe i plany sprzedażowe. Jednak spróbujcie sprzedać coś na własnym podwórku, a jeśli macie mały zasięg to właśnie działacie na takim internetowym podwórku. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo i tak nie mogłam sprzedać więcej. Poza tym wszystko chciałam potraktować jako intensywny i praktyczny kurs sprzedaży. Kto by mi coś takiego umożliwił i za jaką sumę? No nikt i za żadną.
Sprzedaż rozpoczynała się we wtorek wieczorem. Wydaje mi się, że to idealny dzień na rozpoczęcie sprzedaży. Ludzie są wtedy bardzo efektywni, więc liczyłam na to, że będzie im się chciało. Poza tym początek miesiąca to dobry moment na sprzedaż – panuje wtedy prosperita budżetowa :D.
Ograniczona liczba sztuk skłoniła ludzi od pisania punktualnie o 20:00 we wtorek. Odetchnęłam z ulgą, gdy w ciągu kilku pierwszych minut przyszły wiadomości. Ludzie czekali, chcieli i pamiętali! Skrupulatnie odsyłałam maile. Oczywiście wszystko ręcznie – to kolejna zaleta małego nakładu, że mogłam uporać się w godzinkę.
Niestety, nie udało mi się zbadać, jak sprzedaż wyglądałaby na przestrzeni tych pięciu dni sprzedaży, które były zaplanowane. W 13 minut rozeszło się 12 kalendarzy, a po godzinie już ich nie było. Wydaje mi się, że idealnie zaplanowałam ich liczbę, bo Ci co byli zainteresowani sprzedażą i o niej wiedzieli, zdążyli kupić. Reszta pisała już kilka dni później.
Nie zdążyłam przetestować reklamy na Facebooku, bo miałam zamiar uczynić to trzeciego dnia sprzedaży. Niestety, nadal jestem w tym zielona.
Pakowanie
Chciałam opakować swoje “dziecko” w najpiękniejsze świąteczne ubranko. Wiedziałam, że nie mogę popłynąć z finansami, choć najchętniej to był obsypała wszystko brokatem z kryształków Swarovskiego.
Dorzuciłam ulotkę, kupiłam świąteczne ozdoby, zabezpieczyłam kalendarz kartonowymi wkładkami. A na koniec przybiłam koperty lakiem i napisałam na nich imiona adresatów.
Ludzie mają tendencję do uproszczenia – mnożą liczbę kalendarzy razy cenę i myślą, że tyle zarobiłam. Tymczasem już na początku całej tej akcji sprzedażowej wiedziałam, że mogę wyjść na minus (nie stało się tak jednak). I to nie dlatego, że nie potrafiłam skontrolować kosztów, bo wszystko miałam przemyślane. Produkty fizyczne są bardzo kosztotwórcze. Pieniądze idą na druk kalendarzy (im mniejszy nakład i większy format, tym wyższa cena), ulotki, opakowania, koperty, dodatki, podatek i wysyłkę. To wszystko powoduje, że przy takiej cenie kalendarza w przedsprzedaży (43 zł) zarobiłam nieco ponad 1/3 tego, co zarabiam na jednym portrecie. A taki portret wykonuję w 3-4 godziny. Czas przeznaczony na kalendarz musiałby być wyrażony w dniach lub tygodniach.
Mówią, że pierwszy swój produkt powinno się wydać po kilku latach działalności na pełnej petardzie. PSC trochę mnie ośmieliła, bo nie zgodziła się z tą hipotezą i sama zrobiła inaczej. Wiedziałam jednak, że będzie trudno, bo moje zasięgi nie są nie wiadomo jak duże.
Nie żałuję w żadnym wypadku tego czasu. Nauczyłam się tyle i jeszcze nie musiałam za to płacić. A że wyszłam na mały plus, to tylko się cieszyć! Takie podejście miałam od początku, więc nie zdziwiły mnie rezultaty.
Bonus w przedsprzedaży
I znów posłuchałam się Pani Swojego Czasu. Dorzuciłam bonus dla osób, które kupiły kalendarz w przedsprzedaży. Było to 12 minimalistycznych tapet na telefon. Sama mam je na ekranie, bo właśnie czegoś podobnego potrzebowałam. Widać na nich wszystkie ikonki, a całość wygląda schludnie i artystycznie.
Ankieta na koniec jako must-have
Ola Budzyńska pisze w e-booku, że ankiety są niezwykle ważne. W życiu nie pomyłabym o tym. Wychodziłam z założenia, że nikt nie chce ich wypełniać. Zupełna nieprawda. Połowa osób wypełniła ankietę i to z pełnym zaangażowaniem.
A poza tym w ankiecie zbierasz opinie o produkcie – o tym, czy się w ogóle podobał. Łatwo jest zapomnieć o tym, po co to wszystko zrobiliśmy. Chce się zamknąć na jakiś czas temat po tak intensywnym czasie kalendarzowym (czas kalendarzowy, łapiecie :D). A to przecież dla tego kroku pracowaliśmy. Aby sprawdzić, czy wszystko się udało; czy klienci są zadowoleni.
W ankiecie ludzie doradzają też ciekawe pomysły, na które sama bym nie wpadła. Taki feedback to złoto!
Zbieranie opinii
To był dla mnie najbardziej wstydliwy etap. A tu jeszcze Ola pisze, że najlepiej poprosić o taką ze zdjęciem i imieniem i nazwiskiem! Nie wiem czemu, ale głupio mi prosić o udostępnienie chwalby na moją cześć. Ku mojemu zaskoczeniu, wszyscy, których poprosiłam, entuzjastycznie się zgadzali!
No to warto czy nie warto?
Dotychczas większość moich produktów nie generowała prawie żadnych kosztów – były to portrety cyfrowe lub pojedyncze rysowane na zamówienie (zobacz portfolio). Jest to bardzo wygodne, bo marża jest wysoka. Minusem produktu fizycznego jest przede wszystkim więc jego koszt. I to, że jest… fizyczny tzn. może się pognieść, zgubić itd.
Czas potrzebny na przygotowanie kalendarza, a przede wszystkim jego promocję, jest nieporównywalnie wielki. Być może było tak dlatego, że wybrałam bardzo pracochłonny temat kalendarza, a promocję prowadziłam pierwszy raz w życiu.
Natomiast satysfakcja z wydania własnego produktu, który wygląda profesjonalnie i może być później sprzedawany automatycznie jest ogromna.
Jakie rady mam i właśnie je dam
Zupełnie nie żałuję tej sprzedaży, bo nauczyłam dużo praktycznych rzeczy. Zweryfikowałam rady PSC, które dyscyplinowały mnie i trzymały w ryzach cały plan tak, by się nie rozsypał. Czułam, że mam nad sobą niewidzialnego mentora, który pokazuje mi sprzedaż idealną. Do ideału, w moim przypadku, było jednak daleko. Gdyby nie ograniczał mnie limit, mogłabym zawyżyć cenę lub zorganizować dwa warianty formatu: A3 i A4. No, i sprzedać więcej sztuk. Musiałam jednak skupić się na prostocie i postawić wiele na jedną kartę.
Jakie rady mogłabym dać osobie, która tak jak ja chce przeprowadzić pierwszą w życiu sprzedaż? Najpierw zgromadź jakąś małą społeczność. Publikuj artykuły lub wstawiaj zdjęcia tego, czym się zajmujesz. Niech wszyscy tworzą produkt z Tobą, bo to generuje bardzo dużo emocji. I samą Ciebie pcha do działania! Zaplanuj wszystko – najlepiej o wiele staranniej niż ja. Nie bój się informować świata o tym, co robisz – to trudne, wiem. Uwzględnij ogrom czasu na kontakt z drukarniami, hurtowaniami, na grafiki promocyjne i posty. To bajka tak samo rozległa i konieczna, jak tworzenie Twojego produktu. PS I zawsze pamiętaj, w które zapakowane paczki włożyłeś już ulotkę… Nie przesadzaj z nakładem i kosztami, bo co jeśli o genialności Twojego dzieła będziesz przeświadczony tylko Ty?
Czy warto sprzedawać produkty przez internet?
Czy warto zająć się tym na dłuższą metę? Kalendarze to ciężki kawał chleba, bo nie mogę zrobić ich raz i promować np. za trzy lata w przeciwieństwie do plakatów czy e-booków. Wydaje mi się, że to dobra opcja, jeśli cena kalendarza jest dość wysoka, koszty rozsądne i sprzedać możesz duży nakład. W innym przypadku ma to średni sens na dłuższą metę. Chyba, że traktujesz to naukowo – tak jak ja :D.
Dopełnieniem całego tego eksperymentu sprzedażowego jest ponowna sprzedaż. Tym razem będzie trwała faktycznie 5 dni. Już widzę, że mój czas przeznaczony na promocję to zaledwie 3-4 dni i zupełnie nie wiem, jak to teraz się potoczy.
Gdzie kupić można kalendarz Zakochani w Polsce?
Kalendarz można kupić od 02.01.2020 (czwartek) – 07.01.2020 włącznie.
Sprzedaż odbywa się tym razem na stronie sklepu internetowego. Rusza 2 stycznia 2020 roku (czwartek) i trwa do 7 stycznia włącznie (wtorek).
Pamiętaj o wpisaniu numeru zamówienia w tytule przelewu!
Kalendarz wysyłany na terenie Polski
Czy planujecie swoją własną sprzedaż? A jeśli macie swoje marki – to jak wyglądały Wasze początki? Jestem głodna Waszych uwag!